Info

Suma podjazdów to 5820 metrów.
Więcej o mnie.

Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2014, Maj8 - 2
- 2014, Kwiecień14 - 4
- 2014, Marzec10 - 2
- DST 104.00km
- Teren 10.00km
- Czas 06:45
- VAVG 15.41km/h
- VMAX 52.30km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 1340m
- Sprzęt Wyprawowy
- Aktywność Jazda na rowerze
Majówka 2014 - Przemyśl-Oświęcim (Dzień 3)
Czwartek, 1 maja 2014 · dodano: 05.03.2016 | Komentarze 0
TRASA: Smerekowiec - Uście Gorlickie - Czarna - Izby - Tylicz - Powroźnik - Muszyna - Żegiestów Zdrój - Piwniczna Zdrój - Kosarzyska - Obidza - czerwonym szlakiem do - Jaworki - Szczawnica.
Obudziłem się jak zwykle za wcześnie, ok. 5.30. Mogłem spokojnie pospać jeszcze, ale zawsze tak jest jak jadę na więcej dni. Dzisiejszy etap miał być krótszy i zakończyć się w Szczawnicy. Jeszcze przed wyjazdem na majówkę, okazało się że w Szczawnicy weekend majowy będzie spędzał, wraz z rodziną, mój kolega Grzesiek. Postanowiłem wykorzystać to i spotkać się z Nimi. Przy okazji zaklepali mi nocleg, z którym nie było tak łatwo jak się okazało.
Ponieważ cel mojego dzisiejszego przejazdu był tak blisko (ok. 100 km) postanowiłem, że dzisiaj wszystko będzie spokojniej i "lajtowo". Zjadłem małe śniadanie, pożegnałem się z właścicielką i o 7.40 ruszyłem w drogę. Było chłodno ale przyjemnie. Słońce, mimo że było już wysoko, nie grzało jeszcze
Droga wiła się malowniczo dolinką wzdłuż Zdynki
Kierowałem się na Kwiatoń w którym zatrzymałem się na chwilę, aby obejrzeć cerkiew św. Paraskewy
Niestety była zamknięta, więc obejrzałem ją tylko z zewnątrz. Na skrzyżowaniu odbiłem w prawo na Uście Gorlickie.
W tych rejonach byłem już kilka razy. Na rowerze też. Pierwszy raz pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku. Wraz z kolegą z klasy, dotarliśmy tu na nogach startując z Równicy w Beskidzie Śląskim. Stare dobre czasy. Wakacje spędzałem wędrując po górach.
Docieram do Uścia Gorlickiego, gdzie przy skrzyżowaniu stoi cerkiew grekokatolicka
Przy cerkwi odbiłem na Czarną w której z kolei miałem jechać na Banicę i Izby. Niestety ale, albo pogoda i widoki albo poczucie pełnego luzu i zapasu czasu, spowodowały że trochę pobłądziłem. W pewnym momencie stwierdziłem że jestem już w Brunarach a drogowskaz pokazuje kierunek na Binczarową. Ale specjalnie się tym nie zmartwiłem :-) Przecież mam jeszcze cały dzień przed sobą i dużo "nadjechane". Zawróciłem i pojechałem do Śnietnicy a dalej do Banicy (to już druga) i dziurawą drogą do Izb
Czas tutaj zatrzymał się. Piękne rejony, mógł bym tu zamieszkać. Spokój, cisza, wokół góry, łąki i przydrożne kapliczki
Dziurawą drogą docieram do końca wioski. Znajduje się tutaj stadnina koni huculskich. W pięknej dolinie jest mnóstwo ogrodzonych pastwisk i łąk
Dobre miejsce do wypoczynku. Są agroturystyki, a dla lubiących konie to raj na Ziemi. Długą chwilę stałem i chłonąłem widoki. Na pewno tu jeszcze wrócę kiedyś na kilka dni, pojeździć po okolicznych lasach.
Przy wyjeździe z doliny w kierunku na Mochnaczkę Niżną rozpoczyna się koszmarna droga. Cały kilkukilometrowy odcinek do drogi krajowej 75 (skrzyżowanie w Mochnaczce Niżnej) prowadzi po betonowych płytach
Koszmar rowerzysty - sakwiarza
Jadę bardzo ostrożnie gdyż w niektórych miejscach pręty sterczą z płyt. Mija mnie kilka samochodów, które również wloką się śladem węża. Boję się o opony i dętki bo łatwo na takiej trasie o gumę, a rower znacznie obciążony. Po kilkuset metrach droga wchodzi w las. Żeby nie było za łatwo na tych płytach to dochodzi jeszcze nachylenie, które momentami nie jest małe
Połączenie obu tych "przyjemności" oraz długości podjazdów, trochę mnie zmęczyło. Na szczycie chwilę odpoczywam i uzupełniam płyny. Zwykle po podjeździe musi być zjazd. Tu nie było inaczej. Po kilkuset metrach zjazdu, nawierzchnia znacznie poprawiła się, i do Mochnaczki Niżnej było jak "po stole"
W Mochnaczce dojeżdżam do skrzyżowania z drogą krajową 75, gdzie skręcam w lewo, na Tylicz. Droga zdecydowanie poprawia się ale niestety zwiększa się również ruch na drodze. Prowadzi ona do przejścia granicznego ze Słowacją. Nie jadę nią jednak długo, bo w Muszynce odbijam na Powroźnik. Z początku płasko a po chwili kilka podjazdów i docieram do Muszyny, gdzie zatrzymuję się na dłużej. Na kawę oczywiście... Muszyna to bardzo ładne małe miasteczko uzdrowiskowe, w którym znajduję się rozlewnia wód mineralnych. W centrum spotkanie motocyklistów na chopperach. Piękne maszyny. Było też kilku motocyklistów na "szlifierkach" ale jak to oni, narobili hałasu i pojechali. Zadzwoniłem do domu zapytać co słychać, oraz do Grześka. Umówiłem się z nim na spotkanie w Szczawnicy przy dolnej stacji kolejki na Palenicę. Miał mi też zarezerwować jakiś nocleg.
Nie wiem dlaczego, ale nie zrobiłem ani jednego zdjęcia w Muszynie. Może dlatego że dobrze mi się siedziało i ogarnęło mnie lenistwo...
Dopiłem kawę i ruszyłem dalej. Po krótkiej rundce po centrum, wjechałem na drogę wojewódzką 971, która prowadziła do Piwnicznej - Zdroju. Spodziewałem się większego natężenia ruchu samochodowego, ale mijały mnie tylko pojedyncze samochody. Droga przyjemnie wiła się doliną Popradu
Po kilku kilometrach dotarłem do, tym razem wsi, uzdrowiskowej którą jest Żegiestów. Nie zatrzymując się jechałem dalej, mijając się z zaskakująco dużą ilością rowerzystów wszelakiej maści. Byli sakwiarze, górale, niedzielni, crossowcy lecz najwięcej było szosowców. Z nad gór zaczęły napływać ciemniejsze chmury. Wyglądały groźnie ale deszcz był krótki i padał w Piwnicznej.
Jeszcze kilka kilometrów malowniczej drogi
i dojechałem do
która to jest rozkopana. Trwa przebudowa głównej drogi i jak zwykle są utrudnienia w ruchu. Oczywiście nie brakuje polskich absurdów jak np. bardzo duża ilość znaków na krótkich odcinkach
Nawet jadąc na rowerze ciężko to wszystko szybko ogarnąć.
I niestety na tym zdjęciu muszę skończyć relację z użyciem zdjęć, gdyż zdjęcia wcięło. Padł twardy dysk w poprzednim komputerze, a ja z lenistwa nie zrobiłem kopii zdjęć na płycie. A zawsze staram się to robić.
Pozostaje więc sucha informacja co było dalej.
A dalej... No cóż, jak to w tych rejonach, czyli pod górę.
Odbijam na Kosarzyska. Łagodny podjazd na początek. Robię przerwę na łyk wody i małe ciacho. Po kilku minutach ruszam dalej. Pomimo że nachylenie zwiększa się, jedzie mi się wyśmienicie. Tym bardziej, że po drodze mijam gościa który jedzie w tym samym kierunku i zaczyna do mnie coś mówić. Zwalniam i zaczyna się miła pogawędka. Dowiaduję się o tym, że był na dnie, że teraz jest lepiej bo mniej pije (tym mnie najbardziej rozbawił) Pracował dużo za granica, przy różnych budowach. Teraz już nie pracuje nigdzie, bo "... wiesz, wóda zabija w tobie wszystko i zabiera rodzinę" No cóż, wybór należy do każdego z nas.
W trakcie rozmowy okazuje się, że butle które wiezie w koszyku na bagażniku zdezelowanego roweru, będzie napełniał w jakimś super źródle. Woda podobno ma ekstra wartości smakowe i zdrowotne. Nie wiem, nie próbowałem. Mam nadzieję że nie było to źródło wody ognistej... :-) Po kilku kilometrach mój rozmówca odbija do cudownego ujęcia, a ja zostaje sam na coraz stromszej drodze. Po chwili docieram do parkingu z którego prowadzi wąska droga w kierunku Obidzy. Robię kilkunastominutowy odpoczynek, bo z tego co widzę czeka mnie ciężka orka pod górę. Kilka łyków izotonika, coś słodkiego i ... ruszam do boju.
Nikt nie mówił że będzie łatwo, ale nie aż tak ciężko !!! Na początku jeszcze coś mielę na małym przełożeniu, ale zaczynają mi już płonąć mięśnie u nóg. Jeszcze kilka obrotów i zatrzymuję się. Łapie oddech i myślę sobie: " chłopie po co ci to ? Świata nie zbawisz, a jeszcze jechać trzeba będzie dalej..." Rozgrzeszony zaczynam wpychać rower pod górę. Są odcinki gdzie jadę kilkadziesiąt może kilkaset metrów, ale bez szału. W najstromszym miejscu wg obliczeń z GPS-a wychodzi mi nachylenie ok.15 %. Jak dla mnie to jest już mocno stromo. Wiem, wiem można to podjechać ale ja nie dałem rady. Na pocieszenie miałem tylko to, że było to jedyna pchanie na całej trasie. Po drodze spotkałem małżeństwo, które pchało na wózku inwalidzkim (!) rodzicielkę jednego z nich. Pełny survival, chociaż droga równa, asfaltowa. Chwilę rozmawiamy na tematy podróżniczo-turystyczne, bo jak się okazuje lubią podróżować po świecie. Szczególnie lubią wędrówki po górach, co i mi jest bliskie, bo przed turystyką rowerową bardzo dużo chodziłem po naszych górach.
Po kilku zdyszanych chwilach, wtarabaniam się z rowerem pod samo schronisko na Obidzy i zasiadam przy stole z widokiem na góry. No, koniec mordęgi na dziś, myślę... Życie jednak napisało troszkę inny scenariusz, ale o tym za chwilę.
Kupuję sobie zimniutkiego Żywczyka za kosmiczna cenę (która w tym momencie nie ma żadnego znaczenia). Boże, jak on smakuje !!! Códmiódicebulka. Robię sobie kanapki, bo głód zaczyna mi się już dawać we znaki i chłonąc widoki delektuje się smakiem złocistego płynu.
Ogarnąłem mój dobytek i ruszam dalej. Od samego schroniska ruszam na rowerze. Nie jest źle. Da się jechać po szutrze i jakiś płytach. Ruch pieszy dość znaczny, ale tylko przez chwilę. Tak jak i przez chwilę tylko jedzie się dobrze, bo niestety zaczynają się koszmarne błota. Fakt, padało niedawno. Fakt, jest to szlak pieszy, wiec asfaltu nie należy się spodziewać. Ale taka ilość błocka i to momentami obszernego i w pionie, i w poziomie, zaskakuje mnie całkowicie. Czasami nie da się objechać rozlewisk i muszą brnąć w mazi po pedała (pedały ?) Trwa to całą wieczność, ale w końcu docieram do polany z odbiciem do Jaworek. Rower waży chyba ze dwa razy tyle co zwykle. Wszędzie błoto, liście i gałązki. Czyszczę maszynę z grubsza trawą i gałęziami i ruszam dalej. Zjazd początkowo łatwy i spokojny bo po trawie i z małym nachyleniem. Potem już gorzej, bardziej stromo i po kamieniach. Obawiam się trochę o całość kół, ale spokojnie dojeżdżam do asfaltu w Jaworkach. Koniec terenu, koniec błota. Od teraz tylko i wyłącznie asfalt. Zaczynam szukać dostępu do wody, bo rower wygląda okropnie. Wszędzie pozostało jeszcze dużo błota, które nie wytrzepało się na zjazdach. Musze go umyć, bo nie wjadę przecież do uzdrowiska takim brudasem. W Szlachtowej zjeżdżam do potoku Grajcarek. Wrzucam sakwy i rower do wody żeby odmokło błoto. Wiem, wiem nie powinienem, ale nie miałem już sił skrobać zanieczyszczeń patykami. Sakwy, wodoszczelne, wypłukały się do czysta. Rower mokrą szmatką oczyściłem na brzegu i ruszyłem dalej, do Szczawnicy. W międzyczasie dzwoni Grzesiek i niestety nie ma dobrych wieści. Nie może znaleźć wolnego pokoju. Mówię trudno, najwyżej rozbije się na jakimś polu.
Dojeżdżam do Szczawnicy po dolną stację kolejki linowej i spotykam się z znajomymi. Jak się okazało, jest nocleg. W samym centrum, w 120-letniej kamienicy, za koszmarne jak na standard pieniądze. Nie wybrzydzam, dobrze że jest dach nad głową dla mnie i mojego rumaka. Biorę ciepły prysznic i ruszam na miasto zjeść coś ciepłego i uczcić spotkanie. Nad Grajcarkiem, przy kufelku jasnego z pianką, opowiadam o trasie, o wrażeniach i rozmawiamy oczywiście o naszych poprzednich pobytach w Szczawnicy. A było ich mnóstwo w różnych składach. Czas mija nam szybko tak jak i postrzeganie otoczenia. Robi się ciemno i chłodno. Czas spać. Padam jak "wór zimnioków" i szybko odpływam w sen.
Bilans dnia nie powala odległością, ale dużo było pchania i terenu. Generalnie i tak nieźle jak na moje możliwości.